Właśnie mija rok, od kiedy po raz ostatni miałem w ustach alkohol. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że będę trzeźwy tak długo (w dodatku z własnej woli!), z pewnością bym mu nie uwierzył. Na szczęście, każdy z nas może dokonać wielkich zmian w sobie i w swoim życiu. Szkoda, że tak często trzeba sięgnąć dna, by zrozumieć, jak bardzo są nam one potrzebne…

 

Kiedy zacząłem pić? Nie ma jakiejś jednej wyjątkowej daty, momentu, od którego to wszystko się zaczęło. Można powiedzieć, że alkohol był w moim życiu obecny od zawsze. Jako dziecko, oczywiście, nie piłem, ale uważałem go za naturalny i nieodłączny element rzeczywistości. Moi rodzice nie upijali się do nieprzytomności i nie urządzali awantur, ale zdarzało im się pić piwo lub wódkę. Za pomocą kilku toastów świętowali sukcesy, jubileusze, pocieszali się po porażkach i relaksowali po męczącym dniu. Obowiązkowo stawiali butelkę na stole podczas świąt i spotkań z rodziną lub przyjaciółmi. Kiedy skończyłem kilkanaście lat, nie musiałem oszukiwać ich, że idę do kolegi na herbatę lub do kina – doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że imprezuję i nie mieli nic przeciwko temu. Wydawało mi się wręcz, że w pewien sposób byli ze mnie dumni, tak jakby uważali, że niewylewanie za kołnierz świadczy o męskości lub dorosłości. Teraz widzę, że zwykle dowodzi czegoś zupełnie przeciwnego – słabości i niedojrzałości. Wtedy jednak imponował mi mój nowy styl życia i rozrywki, jakie oferował. Byłem częścią większej wspólnoty: wszyscy moi koledzy nie stronili od alkoholu, a wspólne, zakrapiane spotkania były dla nas ucieczką od rzeczywistości i źródłem niezliczonych, zabawnych historii o naszych wyczynach.

Przez cały ten czas moje picie mieściło się w szeroko pojętej „normie” i nic nie zapowiadało przyszłych problemów. Nasza paczka traktowała alkohol jak niewinną odskocznię, sposób na spędzanie wolnego czasu. W międzyczasie działo się wiele innych rzeczy: nauka, pierwsze prace i zauroczenia. Stopniowo wkraczaliśmy w dorosłe życie i większość z nas całkiem nieźle sobie z tym radziła. Nasze dziewczyny z reguły nie miały nic przeciwko naszemu małemu „hobby”, a nawet same pojawiały się na tych imprezach z butelką piwa w ręce. Czasami któraś demonstrowała swoje niezadowolenie, gdy jej wybranek przeholował z ilością trunków, jednak były to jednorazowe sytuacje.

W ten sposób większość z nas prędzej czy później znalazła swoją miłość i stopniowo przygotowywaliśmy się na kolejny etap życia. Ja również miałem sympatię, którą darzyłem szczerym uczuciem i z którą wiązałem swoją przyszłość. Byliśmy dość zgodną parą, zarówno moi kumple, jak i rodzina bardzo ją lubili, więc w wieku dwudziestu kilku lat zacząłem na poważnie myśleć o zalegalizowaniu naszego związku. Kiedy oznajmiła mi, że jest w ciąży, nie zamartwiałem się tym, co przyniesie przyszłość. Wprost przeciwnie – byłem bardzo szczęśliwy i od razu się jej oświadczyłem. Pierwsze lata naszego życia we dwoje były sielanką. Pospieszne, radosne przygotowania do ślubu, huczne wesele, na które zjechała się cała rodzina, trudy związane z opieką nad niemowlęciem, ale również niewypowiedziane szczęście i satysfakcja za każdym razem, gdy córka pokonywała kolejny milowy krok rozwojowy: pierwsze słowo, nauka chodzenia, pierwsza laurka, którą od niej dostaliśmy…

Małżeństwo i rodzicielstwo okazały się nie tylko przyjemne, ale przede wszystkim… łatwe, przynajmniej dla mnie. Wbrew pozorom, moje życie nie wywróciło się do góry nogami. W tamtych czasach role w rodzinie ściśle dzieliły się na męską i kobiecą. Moja żona wykonywała znakomitą większość obowiązków domowych oraz związanych z opieką nad córką. Ja zaś pracowałem zawodowo, a po dniu spędzonym na zarabianiu pieniędzy „należał mi się odpoczynek”. Moja wybranka już dawno przyzwyczaiła się do tego, że z reguły oznacza to wychylenie kilku butelek piwa przed telewizorem lub „męskie spotkanie”, podczas którego wznosiliśmy toast za toastem. Można powiedzieć, że za moim uzależnieniem stała swoista ideologia. Często można było usłyszeć, że „co to za facet, który nie pije”, „alkohol jest dla ludzi”, a kiedy ktoś chciał odmówić kieliszka, nieodmiennie spotykał się z gwałtownym sprzeciwem: „ze mną się nie napijesz?!”. Wszystkie te stwierdzenia i przekonania budowały wizerunek alkoholu jako czegoś zupełnie normalnego, naturalnego i nikt z nas nie widział powodu, by wyeliminować go ze swojego życia.

Nie wiem, w którym momencie alkohol przestał być jedynie rozrywką i sposobem na spędzanie czasu w towarzystwie, a stał się remedium na wszystkie moje problemy. Piłem za każdym razem, gdy szef powiedział mi coś nieprzyjemnego, żona urządziła awanturę lub dzieci sprawiały problemy. Nawet nie przychodziło mi do głowy, że przynajmniej część z tych kłopotów pośrednio może wynikać z moich ciągłych ucieczek od odpowiedzialności i zafałszowanego obrazu świata. Wciąż stałem nieco z boku: w pracy starałem się nie wychylać i po prostu wykonywać to, co do mnie należy, a w domu całkowicie przekazałem stery żonie. Czasami skarżyła się, że otrzymuje ode mnie zbyt mało wsparcia, ale z reguły udawało mi się przekonać ją, że każde z nas wywiązuje się z przypisanej mu roli.

Kiedy dzieci były małe, traktowały mnie niemal jak Świętego Mikołaja. Ich matka zawsze miała dla nich czas, więc nie do końca ją doceniali. W dodatku to do niej należało pilnowanie, by wywiązywały się ze swoich obowiązków i przestrzegały zasad panujących w domu. Ja zabierałem je na sanki i lody, wygłupiałem się z nimi i kupowałem im prezenty. Sytuacja zmieniała się jednak, w miarę jak dzieci dorastały. Mój nałóg był coraz bardziej ewidentny, a one to dostrzegały. Nie byłem już w stanie z łatwością przekonać ich, że mają zostawić mnie w spokoju, ponieważ źle się czuję. Czuły ode mnie alkohol i wiedziały, z jakiego powodu opuściłem ich rozdanie świadectw lub nie pojawiłem się na umówionym spotkaniu. Wstydziły się za mnie przed znajomymi, a na rodzinnych imprezach pojawiały się coraz bardziej niechętnie.

Symptomy mojej choroby były ewidentne i książkowe. Nie przychodziłem do pracy z powodu kaca, a moja żona dzwoniła do szefa i kłamała, że się rozchorowałem. Wychodząc na spotkanie z kolegami, coraz częściej traciłem nad sobą kontrolę: wydawałem większe sumy, niż planowałem, nie trzymałem się ustalonych ilości alkoholu i wracałem do domu później, niż planowałem. Z czasem picie stało się najważniejszą rzeczą w moim życiu: przestałem chodzić na mecze, które wcześniej uwielbiałem, rozmowy z innymi ludźmi mnie nudziły, a od wypadu do kina, kawiarni czy kupna czegoś do domu wolałem wydanie pieniędzy na alkohol. Coraz bardziej zaniedbywałem obowiązki zawodowe i rodzinę. Nawet przyjaźnie uległy rozluźnienie: ja nie potrzebowałem już wymówki w postaci kolegów, żeby się napić, a oni coraz częściej wstydzili się za moje zachowanie „pod wpływem”.

Nawet nie zauważyłem, kiedy minęła mi cała młodość, a moje dzieci dorosły. Życie przeciekało mi przez palce, a czas odmierzały kolejne libacje. Wyznawałem zasadę, że jeśli mam dostęp do alkoholu, nie mogę uronić ani jednej kropli. Inne rzeczy nie miały znaczenia. Kiedy moja córka oraz jej chłopak oznajmili nam, że planują wziąć ślub, przez jakiś czas czułem naturalne w takiej sytuacji wzruszenie. Moja mała córeczka dorosła i podejmuje własne decyzje! Zakłada rodzinę, wkracza w nowy, ekscytujący etap życia! Ona jednak była nieco zdenerwowana – bała się, że podczas wesela upiję się i zrobię z siebie pośmiewisko. Zapewniłem ją, że tak się nie stanie, jednak zgodnie z oczekiwaniami znowu dałem plamę. Widząc niemal nieograniczone ilości wódki po prostu nie byłem w stanie powstrzymać się przed kompletnym upiciem. Podobno poza tym wesele było bardzo udane (na szczęście nie udało mi się całkowicie go zrujnować). Niestety, osobiście niewiele z niego pamiętam – dość szybko zostałem odprowadzony do jednego z wynajętych pokojów, bym trzeźwiał w samotności…

Wiele osób pomyślałoby, że upicie się do nieprzytomności podczas najważniejszego dnia w życiu pierworodnej powinno być kubłem zimnej wody prowadzącym do podjęcia leczenia. Niestety, ja wciąż trwałem w swoim nałogu. Zupełnie nie potrafiłem radzić sobie z własnymi nieprzyjemnymi emocjami. Smutek i złość na siebie po weselu córki nie zmotywowały mnie do działania, za to pchnęły mnie do dalszego picia. Sięgałem po butelkę, by nie myśleć o tym, że zawiodłem swoją rodzinę. Na trzeźwo nieustannie rozpamiętywałem swoje winy i porażki, przypominałem sobie pełne rozczarowania spojrzenie córki w pięknej sukni ślubnej, bez końca zastanawiałem się, co mnie ominęło i wyrzucałem sobie, że już nigdy nie będę mógł tego cofnąć. Alkohol pozwalał mi poczuć ulgę i przestać skupiać się na negatywach.

W tamtym czasie ciągle chodziłem pijany. Zdobywanie i spożywanie alkoholu stały się moimi jedynymi celami i kwestiami, na których skupiałem wszystkie swoje myśli. Żona próbowała powstrzymywać mnie od kupowania kolejnych butelek, nie była jednak w stanie pilnować mnie przez 24 godziny na dobę. Zdarzało mi się brać pieniądze przeznaczona na inne cele, gdy nie patrzyła, a gdy orientowała się, że coś zniknęło, za każdym razem robiła mi karczemną awanturę i groziła odejściem. Oczywiście, nigdy tego nie zrobiła, z czasem więc przestałem traktować jej ostrzeżenia poważnie.

Otrzeźwienie przyszło dopiero w momencie, gdy naprawdę sięgnąłem dna. Moja córka i jej mąż zaprosili nas na obiad do swojego mieszkania. Byłem wówczas zdesperowany – potrzebowałem alkoholu, a nie miałem za co go kupić. Rozwiązanie tego problemu przyszło mi do głowy, gdy wszedłem do łazienki, by umyć ręce. Na jednej z półek leżała złota obrączka – córka najwidoczniej zdjęła ją, by nie pobrudzić jej podczas przygotowywania posiłku. Przez chwilę wahałem się, co zrobić, jednak głód alkoholu był silniejszy niż skrupuły. Obrączka szybko znalazła się w mojej kieszeni, a ja wyszedłem pod byle pretekstem, chcąc czym prędzej sprzedać „łup”, a za zdobyte w ten sposób pieniądze kupić alkohol.

Oczywiście, nie minęło wiele czasu, jak córka domyśliła się, kto jest odpowiedzialny za zgubę. Była wstrząśnięta. Płacząc, wykrzyczała mi, że już nie jestem jej ojcem i nie wie, kim jest ta osoba, dla której nie ma żadnej świętości, a liczy się jedynie wódka. Zapowiedziała, że już nigdy się do mnie nie odezwie. Te słowa były dla mnie jak kubeł zimnej wody. Wiedziałem, że moja córka ma rację. Przez lata alkohol stał się moim wrogiem, a ja sam zmieniłem się nie do poznania. W jakim stanie musiałem się znajdować, skoro dla chwili ulgi tak bardzo zawiodłem moje ukochane dziecko?

Od tamtego czasu regularnie spotykam się z terapeutą i uczęszczam na mityngi AA. Wiem, że nic nie cofnie tego, co zrobiłem. Codziennie wysyłam córce kolejny list z przeprosinami, licząc, że kiedyś uda mi się uzyskać jakąkolwiek odpowiedź. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczy… Jak miałaby to zrobić, skoro nawet ja sam nie potrafię się na to zdobyć?