Dzień dobry. Chociaż nie wiem, czy to odpowiednie słowa na rozpoczęcie listu. Dzień na pewno, ale czy dobry? Dziś już wiem, że każdy dzień mojego życia jest dobry, a przynajmniej mogę go takim uczynić. Piszę do państwa za namową mojego psychoterapeuty. Piszę, bo chcę się znowu ze sobą rozliczyć. Piszę, bo wstyd nadal wiąże mi nogi i nie pozwala iść naprzód. Nie mam pojęcia, jak zaczyna się takie listy, więc może najlepszym rozwiązaniem będzie wylanie z siebie wszystkiego, co mnie nadal przygniata. To będzie jak wyrwana kartka z pamiętnika.
Nazywam się Ewa, w tym roku obchodzę 50. urodziny. To dla mnie ważny rok, bo obiecałam sobie, że przed urodzinami zamknę swoją przeszłość i się z nią pogodzę. Od czternastu miesięcy jestem pod opieką terapeuty, regularne spotkania wprowadziły wiele zmian w moim życiu. Właściwie to niedługo kończę program i jednym z ostatnich jego elementów jest opowiedzenie swojej historii innym. Skoro wreszcie się odważyłam podzielić historią mojego życia, to znak, że dam radę iść dalej sama, bez wsparcia psychoterapeuty. Mam dobre życie, męża, dwoje dzieci, wnuki. Jednak ostatnie osiem naszych lat jest bardzo ciężkie i trudne. Mimo to radzimy sobie całkiem nieźle.
Wychowywałam się w małej miejscowości przy granicy z Rosją, ojciec odszedł bardzo szybko i mama stała się podporą rodziny. Była jednocześnie i mamą, i tatą. Była wszystkim. Najlepszym człowiekiem na świecie. Dbała, by niczego nam nie brakowało. W domu było czysto, zawsze po szkole był obiad, a my mieliśmy wyprane ubrania. Kiedy dorastałam, mama została moją najlepszą przyjaciółką i powierniczką, leczyła nie tylko obite kolana, ale także złamane serce. Byłyśmy bardzo blisko ze sobą, nawet wtedy, kiedy wyjechałam do Trójmiasta za mężczyzną, który wkrótce potem został moim mężem. Prowadziłam dom, wychowywałam dwóch synów, a do tego pracowałam na pół etatu jako szkolny pedagog. Całymi dniami byłam zajęta, rano śniadanie dla dzieci i męża, później chłopaki do szkoły, a ja do pracy. Wracałam pierwsza do domu, więc po drodze zakupy i obiad. W domu odrabianie lekcji, malowanie na zajęcia plastyczne i gotowanie na następny dzień. Byłam całkowicie pochłonięta życiem rodzinnym, ale jednocześnie przygnębiona. Kiedy opowiadałam mężowi, co się wydarzyło w szkole, w której pracowałam, on to lekceważył. Moja funkcja w domu i właściwie w życiu stała się bardzo techniczna. Wstać, zrobić śniadanie, pojechać do pracy, wrócić, przygotować obiad, odrobić lekcje, położyć się spać. Mąż dostał awans, zaczął wyjeżdżać, a my zaczęliśmy się mniej widywać. Jedynym moim wsparciem była jak zawsze kochająca mama. Rozmawiałyśmy przez telefon codziennie, jednak w 2009 roku mama zaczęła chorować, odbiły się wszystkie ciężkie prace, które wykonywała, by nas utrzymać.
Pewnego dnia, nie pojechałam do pracy. Wzięłam urlop i spędziłam czas sama. Sama ze sobą, dla siebie. Zrobiłam śniadanie, wyprawiłam chłopaków do pracy i pojechałam na zakupy. Kupiłam sobie torebkę i nowy żakiet. To była tak drobnostka, ale pierwszy raz od dawna poczułam, że zrobiłam coś dla siebie, poczułam przypływ energii i siły. Miałam lepszy humor, uśmiechałam się sama do siebie, a powrocie do domu nie stałam przy garach, tylko zamówiłam pizze, robiąc niespodziankę moim synom. Tego wieczoru męża nie było, miał wrócić jutro, więc całkowicie się nudząc, odpaliłam komputer. Nie wiem, czy to ten humor, który mnie trzymał cały dzień, czy butelka wina, którą piłam, ale wtedy pierwszy raz zalogowałam się na stronie do grania w pokera. I wygrałam. Zarobiłam 430 zł.
Stan mamy się pogarszał, diagnoza była ostateczna. Rak z przerzutami. W 2011 roku pochowałam moją największą przyjaciółkę, moją mamę. Nie mogłam się z tym pogodzić, zrezygnowałam z pracy, całe dnie siedziałam w domu. Coraz rzadziej robiłam obiady, w końcu chłopcy byli już dorośli. To była najgorsza rzecz w moim życiu i do dzisiaj, kiedy wspominam mamę mam łzy w oczach. Byłam w fatalnym stanie, brak chęci i motywacji do życia, wrak człowieka. Wegetowałam tak rok i nawet nie zauważyłam, kiedy mój starszy syn zapoznał dziewczynę, z którą razem wyjechali do pracy za granicę. Nic dziwnego, co go tu miało trzymać? Matka, która się nim nie interesuje? Czy ojciec, który pojawiał się w domu na weekendy? To mnie trochę oprzytomniało, bałam się, że młodszy syn też wyjedzie i zostanę całkiem sama. Wtedy przypomniałam sobie ten dzień, który dałam tylko sobie. Jednak, zamiast pamiętać o frajdzie z zakupów, przypomniałam sobie ta ekscytacje z wygranej w internetowej grze. To był mój koniec. Zaczęłam grać przez Internet. Totalnie odżyłam, znowu byłam szczęśliwa, uśmiechnięta, miałam „coś swojego”. Nikt nie rozumiał mojej ekscytacji i tego dreszczyku, gdy grałam, więc to ukrywałam. Nikt w rodzinie nie wiedział, że zarywam noce, by grać w wirtualnych kasynach. A ja byłam na fali, raz wygrywałam, raz przegrywałam. Jak przegrałam, to chciałam się odkuć, byłam cała rozdygotana, kiedy dostawałam dobrą kartę. Dziś wspominam to z przerażeniem, ale doskonale pamiętam ten moment, kiedy wszyscy szli spać, a ja włączałam komputer. Tak minął kolejny rok życia, ale najgorsze zaczęło się, gdy pojechałam w odwiedziny do starszego syna. Mieszkał z dziewczyną pod Londynem. Piękne, urokliwe miasteczko. Kiedy młodzi wychodzili do pracy, ja chętnie zwiedzałam okolicę i tak się zaczęło. Weszłam do pubu, po paru piwach i zdecydowanie polepszonym humorem zobaczyłam kasyno. Takie prawdziwe. Chciałam się sprawdzić, zobaczyć, jak mi pójdzie tak na żywo. Przepadłam. Zostałam tam 7 godzin, nie odbierałam telefonu, całkowicie wpadłam w pułapkę. To było jak żonglowanie płonącymi pochodniami, ta adrenalina, ten przypływ siły, ta władza. A najlepsze, że tego wieczoru szczęście było po mojej stronie i wygrałam ponad 4 tysiące funtów.
Tak zaczął się mój upadek. Zamiast tydzień, zostałam pół roku. Zamiast spokoju i wyciszenia zafundowałam sobie i bliskim niekończącą się falę udręki, zmartwień, a nawet kłótni. Chodziłam do kasyna najpierw w piątki, później prawie codziennie. Znałam tam wszystkie twarze ze wzajemnością. Wygrywałam i przegrywałam i to mnie nakręcało. Straciłam wszystkie oszczędności, dałam się ponieść. Wróciłam z synem do Polski w grudniu 2013roku i tu zostałam. Wszyscy się dowiedzieli, że chodziłam i grałam w kasynie, a ja obiecałam, że to koniec. Okłamywałam samą siebie i moją rodzinę, bo w domu znowu zaczęłam grać on-line. Teraz już byłam doświadczonym graczem, więc grałam o większe stawki, a pokera zamieniłam na Blackjacka. Staczałam się, brałam pożyczki, kredyty, do domu zaczęły przychodzić listy i komornicy. Zniszczyłam życie najbliższym mi osobom! I właśnie z tym nie mogę się pogodzić, wstydzę się tego, do czego siebie doprowadziłam. Z początkiem 2016 roku poszłam do psychiatry. Jednoznacznie stwierdził uzależnienie od hazardu. Byłam chora, a badania neurochirurgiczne to potwierdziły. Podjęłam leczenie i od 3 lat nie gram, poza kilkoma małymi załamaniami.
Nadal wychodzimy z długów, w które wpędziłam moją rodzinę. Jednak wiele od tego czasu się zmieniło. Mąż pracuje w regularnych godzinach pracy, spędzamy dużo czasu razem. Dzieci dorosły i bardzo mnie wspierają. Nasza rodzina się powiększyła, więc poza mamą jestem także babcią i to daje mi ogromną motywację i siłę. Niedługo kończę terapię, gdzie razem z moim terapeutom ustaliliśmy, że kiedy będę gotowa, podzielę się swoją historią z innymi. Wyleję cały skrywany wstyd i przyznam się na głos, do czego doprowadziły mnie „niepozorne” gry w Internecie. Najbardziej mi wstyd tego, co wyrządziłam mojej rodzinie, moim dzieciom. Dziś wiem, że Bóg daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie znieść. Może to miała być jakaś nauczka, a może próba dla całej rodziny. Jesteśmy silniejsi i bardziej doceniamy swoją obecność. W tym roku kończę 50 lat i znowu mam apetyt na życie!
Jeżeli jest taka możliwość, niech ten list służy jako przestroga dla wszystkich, którzy myślą, że potrafią kontrolować swój nałóg.
Pozdrawiam, Ewa.