Piotr – list alkoholika

Piotr – list alkoholika

Dzień dobry Redakcjo,

 

Chciałbym opowiedzieć Państwu historię mojego życia. Urodziłem się w roku 1980. Od urodzenia mieszkałem w małej wsi, gdzie większość mieszkańców żyła w ubóstwie. W moim domu zawsze był obecny alkohol. Przemoc i pijaństwo to jedyne co pamiętam z dzieciństwa. Nie było ono kolorowe, co na pewno miało wpływ na moje późniejsze życie oraz decyzje, które potem podjąłem.

 

       Zaczęło się niewinnie. Szkoła, nieodpowiedni koledzy, papierosy, alkohol, ucieczki z domu. W tamtym czasie wydawało mi się, że jestem kozakiem i mam grono znajomych. W tak szemranym towarzystwie robiło się różne głupoty – kradliśmy, biliśmy się, włamywaliśmy do domów czy sklepów. Swoją pierwszą porażkę doznałem w wieku 15 lat, kiedy zostałem złapany na gorącym uczynku. W efekcie dostałem kuratora. Niestety nie wpłynęło to na mnie pozytywnie, wręcz przeciwnie uciekałem jeszcze bardziej. Koledzy byli wiernymi kompanami moich libacji. Piliśmy nawet cały tydzień, upijając się do nieprzytomności. Skąd mieliśmy alkohol? Nadal kradłem, byłem w tym całkiem dobry. Rodzice i kurator nie mieli na mnie żadnego wpływu ani autorytetu. Mój ojciec zapił się, gdy ja miałem 17 lat. Musiałem pomóc mamie w domowych obowiązkach, poszedłem do pracy, aby zarobić na chleb. W tamtym czasie oddaliłem się od mojego towarzystwa, które nie było zadowolone tym faktem. Jednakże widok martwego ojca, wstrząsnął mną do tego stopnia, że postanowiłem stanąć na nogi. Nie chciałem być taki jak ojciec. Chciałem stworzyć szczęśliwą rodzinę, taką, w której nie ma przemocy, alkoholu, awantur, płaczu. Praca była moją ucieczką, lubiłem pracować. Remontowałem domy, nauczyłem się kłaść kafelki, uczyłem się rysunku technicznego. Naprawdę to lubiłem. Oddałem się temu cały. Pomogłem mamie wyremontować dom. Mama przestała też tyle pić. Widziałem, że jest smutna, ale wierzyłem, że uda nam się wyjść na prostą.

       Poznałem Misie w wieku 22 lat. Spotkałem ją na przestanku autobusowym. Była jak ze snu. Spotykałem ją codziennie, chciałem wiedzieć o niej wszystko. Dowiedziałem się gdzie mieszka, okazało się, że we wsi obok. Postanowiłem zaprosić ja na spacer. Od tamtego czasu byliśmy nierozłączni. Nie myślałem w ogóle o alkoholu, o kolegach, o kradzieżach. Byłem szczęśliwy, jakbym urodził się na nowo, jakbym dostał drugą szansę od Boga. Mieliśmy wspólne plany. Chciałem dla Misi wszystkiego. Marzyłem o wybudowaniu dla niej domu, chciałem mieć dzieci. Chciałem stworzyć prawdziwą rodzinę, która w żadnym stopniu nie przypomniałaby mojej rodziny, mojego życia. Z Misią czas leciał zupełnie inaczej. Każda rzecz, która razem wykonywaliśmy byłą przyjemna i magiczna. Obydwoje byliśmy młodzi i pełni wigoru. Z czasem poznałem rodzinę Misi, nie była taka jak moja. To był dobry dom, wszyscy się kochali. Rodzice chodzili do pracy. W głębi duszy zazdrościłem jej takiego dzieciństwa, takiego startu. W tamtym czasie dręczyła mnie jedna myśl – dlaczego Misia mnie pokochała? Dlaczego chciała związać się z człowiekiem z patologii? Niestety nigdy nie miałem odwagi się o to spytać. Może bałem się usłyszeć odpowiedź. Może nie chciałem znać prawdy. Poznałem również jej znajomych. Z czasem spotykaliśmy się coraz częściej, wyjeżdżaliśmy na wspólne weekendy, imprezowaliśmy razem. I tu się zaczęło niby niewinnie od jedno piwa przy grillu. I tak coraz częściej.. Chyba w tamtym czasie nie popadłem aż tak w alkoholizm albo tylko mi się tak wydawało. Jedno jest pewne, było fajnie.

      To był ciepły czerwcowy dzień. Musiałem iść do pracy, Misia chciała jechać ze znajomymi nad jezioro, bo wczorajszym wieczorem lekko zabalowaliśmy. Była godzina 13:20 – Misia napisała mi SMS, że właśnie wyjeżdżają z domu. To była jej ostatnia wiadomość do mnie. O godzinie 13:31 Misia zginęła w wypadku samochodowym. Dowiedziałem się od jej mamy. Jak dziś o tym pisze, płaczę. Nie umiem się z tym pogodzić. To był najgorszy dzień w moim życiu. Straciłem ją, straciłem miłość mojego życia. Razem z nią odeszło wszystko, moje marzenia, moje cele, moje szczęście.
Od tamtego dnia wróciłem stary ja. Nie potrafiłem nie pić, po prostu nie! Straciłem pracę, przepiłem dom. Musiałem zamieszkać z moją matką, która niestety też już zaciągnęła. Tak było łatwiej uciec od problemu i nie myśleć o niczym. Moja matka mnie nie rozumiała, nie miałem w nikim wsparcia. Byłem sam. Z każdym łykiem czułem jak by ból odchodził ode mnie. Niestety jak się budziłem, było jeszcze gorzej, więc znów musiałem pić.

      Dziś od śmierci Misi minęło 13 lat, dlatego postanowiłem napisać ten list do Was. Moje życie nie jest takie, o jakim marzyłem, jaki chciałem stworzyć z Misią. Pije prawie codziennie, jeżeli mam za co. Nie mam stałej pracy. Czasami dorywczo idę na jaką robotę, ale wszystko co zarobię, przeznaczam tylko na alkohol i papierosy. Mój dzień zaczynam od kawy i papierosa, po godzinie pije już pierwsze piwo. W 13 rocznicę śmierci mojej miłości postanowiłem, że chce się zmienić. Dlatego do Was pisze. Proszę o pomoc. Pomoc w doborze ośrodka leczenia uzależnień. Śmierć miłości mojego życia tak na mnie wpłynęła, że nie potrafię wyjść na prostą. Alkohol jest moją ucieczką, nie myślę wtedy o tym wszystkim, jestem w innym świecie. Chciałbym być innym człowiekiem, takim tak byłem kiedyś. Wierze, że potrafię się zmienić.
Proszę o rozpatrzenie mojej prośby, może uda Wam się mi pomóc. Będę bardzo wdzięczny.

Z poważaniem,
Piotr Torłop

Paweł – list narkomana

Paweł – list narkomana

Niedawno miałem swoje 40 urodziny i przy tej okazji przyszedł czas na refleksję i podsumowanie swojego dotychczasowego życia. Na wstępie muszę dodać, że jestem narkomanem. Tym listem chciałbym przestrzec innych, ale nie ukrywam, że jest to dla mnie samego jakiś sposób oczyszczenia?? Nie wiem sam, jak to nazwać, ale czuje potrzebę opowiedzenia swojej historii, tego, jak to się wszystko się zaczęło, co straciłem, czego żałuję i co bym zmienił. Liczę, że ten list w pewien sposób mi pomoże i po jego napisaniu zamknę raz na zawsze nieprzyjemny rozdział w moim życiu i nigdy więcej już do tego nie wrócę.

       A więc jak to się zaczęło?  Swoją przygodę z używkami rozpocząłem już w szkole średniej. Zmiana szkoły, otoczenia, poznanie nowych znajomych – pewnie myślisz, że to przyczyniło się do mojego nałogu? Rozczaruję Cię, chodź to na pewno też miało jakiś wpływ, ale nie tak znaczący, jak rozwód rodziców. Myślę, że to głównie od tego wszystko się zaczęło. Ciągłe kłótnie, przepychanki w sądzie komu co się należy, a głównie kwestia mojego zamieszkania – z którym z rodziców zamieszkam.

      Nie mogę powiedzieć, że moi rodzice byli źli i nie dbali o mnie. Przed rozwodem myślę, że byliśmy całkiem udaną rodziną. Nigdy niczego mi nie brakowało, wiesz miałem takie poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Mama zawsze uśmiechnięta, energiczna, dobrze zorganizowana, tata zawsze ze stoickim spokojem potrafił wszystko wytłumaczyć i widziałem, co ja mówię, czułem miłość w domu. Rozwód wszystko zniszczył, nie znałem takiego życia, nie znałem od tej strony swoich rodziców. Ciągłe awantury, później wyprowadzka ojca z domu. Czułem się obco we własnym domu, nie wiedziałem kim już jestem i co jest prawdą, a co nie jest. Przestałem się uczyć, a zacząłem wagarować. Pierwszy alkohol, pierwsze papierosy, na tym niestety nie zaprzestałem.

      W moim życiu, nie wiem nawet kiedy pojawił się Adam, który wprowadził mnie w świat narkotyków. Pamiętam to jakby było to wczoraj, kiedy pierwszy raz wyciągnął z kieszeni małą torebkę z białym proszkiem.. To była amfetamina. Tak jak gdyby nigdy nic Adam rozsypał zawartość torebki na stole, podzielił na kilka „ węgorzy” (dla niewtajemniczonych, tak nazywano porcje – kreski dzielonych narkotyków w proszku) i wciągnął jednego nosem. Jak możesz się domyśleć, mi oczywiście też zaproponował. Tak jak już wspomniałem to był ciężki okres w moim życiu, zacząłem się buntować i teraz jak tak patrzę z perspektywy czasu, chciałem zrobić na złość rodzicom. Nie zadziwię tu nikogo. chciałbym bardzo powiedzieć, że podziękowałem Adamowi, ale wciągnąłem jedną kreskę, a później następną i następną. Efekty  zażycia, odczułem już po paru minutach, stałem się pewniejszy siebie, dużo mówiłem, czułem w sobie taką moc jak nigdy przedtem, czułem że mogę wszystko.

      W tamtym czasie miałem duże szczęście. Mama moją przygodę z narkotykami odkryła bardzo szybko, bo już na drugi dzień od pierwszego zażycia. Znalazła w moich rzeczach biały proszek, który natychmiast wysypała do zlewu. Doskonale wiedziała co to jest. Od tamtego momentu wszystko się zmieniło, wszyscy razem poszliśmy na terapię. Znowu byłem w centrum uwagi rodziców, dużo rozmawialiśmy, nawet było podobnie jak przed rozwodem rodziców – z tym, że rodzice nadal mieszkali osobno, ale w końcu zaczęli się dogadywać i spokojnie prowadzić rozmowy, bez kłótni. Zakończenie z happy endem myślisz. Niestety to nie koniec mojej przygody z narkotykami.

     Tak jak w szkole średniej, udało mi się szybko zakończyć temat z używkami, tak już w życiu dorosłym kolorowo nie było. Wszystko było w porządku do momentu narodzin mojej córeczki. Miałem pracę, żonę, dziecko w drodze, można rzec szczęśliwe, poukładane życie. Jak każdy chyba ojciec jeszcze nienarodzonego dziecka, poczułem ogromną odpowiedzialność i misję zaopiekowania się moją rodziną. Aby zapewnić jej byt, postanowiłem otworzyć własny biznes. Nie było to takie łatwe jak mi się wydawało. Brakowało mi czasu, pomysłu, traciłem wiarę, że mi się uda. W tamtym momencie przypomniał mi się czas liceum, kiedy to miałem jedno dniową przygodę z narkotykiem. To jak się czułem po zażyciu, to jaką miałem moc, siłę, pewność siebie. Nie miało to dużych konsekwencji wtedy, kiedy byłem szczeniakiem, pomyślałem, więc czemu teraz miało by być inaczej kiedy jestem już dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem, poradzę sobie – myliłem się… Nie będę się już tu długo rozwodził i opisywał całej sytuacji powrotu do narkotyków (bo pewnie by wyszła z tego niezła książka), ale w wielkim skrócie, udało mi się rozkręcić własną firmę. Natomiast, odstawienie używek już nie było takie łatwe.. Brałem kiedy miałem gorszy dzień, ale i lepszy, aby uczcić wydarzenie, odprężyć się, nie ważne, każdy powód był dobry. Brałem coraz więcej i częściej. Wszystko układało się dobrze, a nawet bardzo dobrze, tylko do pewnego momentu..

       Stałem się agresywny, przez co łatwo się domyśleć, ucierpiała moja relacja z żoną. Odeszła ode mnie, zabrała naszą córeczkę, dla której chciałem jak najlepiej, była moim oczkiem w głowie. Bez nich wszystko straciło sens.. Nie przestałem brać, brałem jeszcze więcej.  Byłem wrakiem człowieka, firma była bliska bankructwa. I tu z pomocą znowu przyszła moja mama. Rozmowa z nią dużo mi dała. Powiedziała jedno słowo. Brzmiało ono: Karolinka – tak ma na imię moja córka. Rozpłakałem się jak małe dziecko, dosłownie, nie mogłem się opanować. Nie chciałem takiego życia, nie chciałem takiego życia dla mojej córki.. która była przecież całym moim światem, tak jak i moja żona. Coś w tamtym momencie we mnie pękło. Powiedziałem dość!! Wszystko przecież zależało ode mnie, czyż nie? Brzmi to jak banał, ale taka jest prawda, w końcu to zrozumiałem.

      Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że sam sobie z tym nie poradzę. Z pomocą bliskich znalazłem zamknięty ośrodek leczenia narkomani. Był to bardzo ciężki okres w moim życiu, miałem wiele momentów zwątpienia w to, że dam radę. Trafiłem na naprawdę dobrych specjalistów, którzy pomogli mi tę wiarę odzyskać. Nigdy nie zastanawiałem się nad sensem takich miejsc, ale teraz wiem, że są niesamowicie istotne, odgrywają dużą rolę w uporaniu się z uzależnieniem.

      Od mojej terapii minęło prawie 5 lat – od tego czasu jestem czysty, nie biorę. Zmieniło się wiele straciłem firmę, ale odzyskałem coś dużo cenniejszego.. moją rodzinę!! Teraz z perspektywy czasu wiem, że to wszystko nie miało sensu i nie było warte. Mi się udało, ale nie każdy ma tyle szczęścia. Zatracić się w narkotykach można bardzo łatwo, ale już wyjść z tego nieziemsko trudno.

Pozdrawiam,
Paweł

Natalia – list alkoholika

Natalia – list alkoholika

Wielu osobom może się wydawać, że takich ludzi jak ja ten problem nie dotyczy. Sama tak myślałam. Problem z alkoholem? Zawsze kojarzyło mi się to z upadkiem. Mentalnym, psychicznym i społecznym. Coś co dotyka ludzi na samym dnie życia. W miejscu, do którego nikt nie chce trafić i przed którym od dziecka wszyscy nas przestrzegają. W końcu jak ktoś wykształcony, z dobrą pracą i życiem, które na pozór wydaje się idealne – może zrównać się psychicznie z tym, dla którego alkohol jest jedynym rozwiązaniem? Ze względu na zajmowane stanowisko chciałabym anonimowo przedstawić swoją historię, aby ostrzec innych przed tym, co może dziać się tuż obok nich, kiedy sami tego nie zauważają. Jest to także dla mnie element terapii, aby móc raz na zawsze rozprawić się z przeszłością.

Pochodzę z dobrego domu, w którym oboje rodziców zawsze pracowało. Od dziecka wpajano mi, że edukacja jest najważniejsza i kluczowa w walce o lepszą przyszłość. I choć nie mówiono mi tego wprost, zawsze miałam takie wewnętrzne poczucie, że muszę odnieść sukces. Nie tylko sama dla siebie, ale również dla innych. Potrzebowałam uznania – nawet jeśli nie takiego bezpośredniego, to lubiłam czuć, że coś mi się udało. Szło mi to całkiem dobrze. Zawsze byłam najlepszą uczennicą i ulubienicą nauczycieli. Wygrywałam konkursy, a na uczelnię dostałam się jeszcze przed rekrutacją. Na studiach stroniłam od imprez czy wyjść, skupiałam się na egzaminach i kołach naukowych. Kiedy inni martwili się o to, czy uda im się znaleźć staż, ja już miałam wiele ofert pracy od okolicznych firm. Wtedy byłam szczęśliwa. Porównywałam się do rówieśników, którzy przy moich osiągnięciach wypadali po prostu marnie. Po obronie przez 3 lata pracowałam w firmie z branży IT, jednak to było dla mnie za mało, więc postanowiłam założyć własną firmę, którą prowadzę do dzisiaj. Pamiętam ile emocji temu towarzyszyło. I ten podziw oraz zazdrość w oczach innych, że w tak młodym wieku udało mi się założyć coś, co należało tylko do mnie. Czułam się spełniona, pomimo faktu, że zatrudniałam zaledwie 7 osób. Wraz z rozwojem pojawiało się więcej pracowników, a moja rola zeszła na dalszy plan. Choć cały czas podejmowałam wszystkie ważne decyzje, to nie byłam niezbędna do jej funkcjonowania. Doszłam do momentu, w którym miałam tak naprawdę wszystko, o czym zawsze marzyłam. I poczułam pustkę. Pierwszy raz w moim życiu miałam wrażenie, że nie mam o co walczyć, ani do czego dążyć. W szafce zauważyłam wino, które otrzymałam w ramach prezentu świątecznego. Chciałam wypić jeden kieliszek, który nie wiadomo w jaki sposób przerodził się w pół butelki. Ten wieczór zapamiętam do końca życia, ponieważ zapoczątkował coś, czego nie spodziewałam się przeżyć, nawet w najgorszych scenariuszach. Kolejnego dnia obudziłam się z ogromnym bólem głowy i silnym uczuciem pragnienia, wobec czego zostałam w domu. Przytłoczona przez ogarniającą mnie samotność oraz bezsilność przypomniałam sobie o butelce. W ten sposób minął mi kolejny wieczór – a w zasadzie tydzień. Poinformowałam pracowników, że zachorowałam i szybko się nie pojawię. Każdy dzień wyglądał tak samo, choć bóle głowy zaczynały zanikać. Nie widziałam w sobie żadnego problemu, a nie miałam nikogo bliskiego, aby mógł zauważyć, że coś jest ze mną nie tak. Przez te wszystkie lata pogoni za sukcesem, nie zwracałam uwagi na ludzi. Po tygodniu musiałam wrócić, ponieważ czekały mnie ważne spotkania z klientami. Można się domyślić zakończenia – została wypowiedziana nam umowa, na rzecz innej firmy. Pierwszy raz w życiu poczułam smak porażki. Zaczęłam sama się obwiniać.  Nie wytrzymałam i postanowiłam znaleźć ukojenie w kolejnej butelce wina, po którą pojechałam do innego miasta, bo nie chciałam aby uznano mnie za alkoholiczkę – w końcu to tylko jedna butelka. Takie wyprawy stały się stałym elementem każdego mojego dnia, zmieniała się tylko marka i ilość. Niestety okazało się, że to co przynosiło efekt na chwilę, miało straszne skutki. A fakt, że byłam z tym wszystkim zupełnie sama, tylko potęgował narastanie problemu. Zaczęłam zabierać alkohol do pracy – początkowo w termosie do kawy, tłumacząc sobie, że jest to tylko miły dodatek do pracy na rozluźnienie. Doszło do tego, że zamykałam się w pracy na klucz, sam na sam z butelką. Cały czas się usprawiedliwiałam i coraz więcej myślałam, ale oczywiście w żadnym wypadku o szkodliwości tego, co robiłam. Przyczyn swoich depresyjnych zachowań doszukiwałam się w swoim wieku – większość osób miało już stabilną pracę i rodzinę, a moją jedyną motywacją, która dawała mi radość z powrotu do domu, była nieograniczona niczym chęć spożywania wina, bez konieczności ukrywania się przed nikim. Wielkimi krokami zbliżało się spotkanie, dzięki któremu moja firma mogła wejść na zupełnie nowy rynek. Wszyscy pracownicy przygotowywali prezentacje, analizy i raporty. Była to ogromna szansa dla nas wszystkich. A ja? Ja przekładałam. Z dnia na dzień, tygodnia na tydzień. Wolałam samotnie zatapiać się w kolejnych kieliszkach i zapominać o tym co mnie otacza. Pierwsze światełko w tunelu pojawiło się, kiedy zdecydowałam się na spotkanie z psychologiem. Mylnie można pomyśleć, że zdałam sobie sprawę z problemu. Prawdą jednak jest to, że udałam się tam tylko ze względu na rekomendację jednej z ważnych klientek, która zaparcie twierdziła, że posiadanie własnego psychologa jest niezbędne dla osób na wysokich stanowiskach. Nie chciałam stracić kolejnego źródła dochodu więc postanowiłam spróbować. Pierwsze spotkanie przebiegło pomyślnie. Czułam jakby ktoś naprawdę mnie słuchał i rozumiał. Niestety na drugim spotkaniu stało się coś, co skreśliło jakąkolwiek chęć ponownej wizyty. W subtelny sposób zaczęto kierować rozmowę na alkohol. Nie wytrzymałam i wybuchłam. Jak zupełnie obca osoba, może oskarżać mnie o alkoholizm? Mnie? Kobietę na stanowisku, wykształconą i świadomą? Powiedziałam, że nie życzę sobie takich insynuacji i wyszłam. Byłam tak wzburzona, że podjechałam do mojego ulubionego sklepu po kolejne butelki. Pani ekspedientka przywitała mnie z uśmiechem i zapytała czy przyszłam po to co zawsze. Poczułam się osądzona, więc poprosiłam o wodę i wyszłam. Skierowałam się do sąsiedniego małego marketu. Podeszłam do półki z alkoholem, przy której stało kilku chwiejących się panów, próbujących przekonać sprzedawczynie do wydania im wódki na zeszyt. Poczułam niesmak, więc wyszłam i udałam się prosto do domu. To był pierwszy dzień od miesięcy, kiedy naprawdę nie miałam co pić. Czułam się okropnie. Ból głowy powrócił jak wtedy, kiedy to wszystko się zaczęło. Nie mogłam podnieść się z łóżka. Ostatnie resztki świadomości – tej prawdziwej biły się z silną chęcią ukojenia bólu kolejną szklanką wina. Gdyby nie to, że wtedy nie miałam nic, kto wie gdzie bym była teraz. Obudziłam się i pojechałam do firmy, bo wiedziałam, że w szufladzie czeka na mnie to, o czym nie mogłam przestać myśleć przez pół nocy. Zabrałam to do domu i dostałam telefon, że w firmie czeka na mnie kontrahent, który ma kilka pytań odnośnie kontraktu. Zamarłam. Kompletnie nieprzygotowana, psychicznie i fizycznie wycieńczona – pojechałam. I choć spotkanie nie wypadło tak źle jak przewidywałam, poczułam się jak przegrana. Emocje wzięły górę. Zawsze byłam silna, ambitna, pewna siebie. Teraz widziałam siebie słabą i zagubioną. Wzięłam tę butelkę i wylałam całą zawartość. Usiadłam i zaczęłam analizować swoje życie. Dlaczego się tak stoczyłam? Dlaczego nie byłam w stanie sama zauważyć problemu? Dlaczego odrzucałam od siebie wszystkie sygnały, które informowały mnie o tym, że czas zrozumieć i przyjąć do siebie to, że nie jestem idealna i wcale nie muszę taka być?

Od tamtego dnia minęło wiele czasu. Nie ukrywam, że było ciężko. Szczególnie ze względu, iż początkowo byłam z tym wszystkim zupełnie sama. Najtrudniejszą walką była ta, którą stoczyłam sama ze sobą. Ta, której nikt za nas nie podejmie. Inni mogą nam w tym jedynie pomóc lub doradzić. Jeśli jednak sami nie uwierzymy w siebie i w to, że jesteśmy w stanie przezwyciężyć nawet największe przeciwności, to szanse na powodzenie tego starcia są niskie. Na własnym przykładzie wiem, jak trudno jest przyznać się, że nas to dotknęło. Codziennie widzimy dziesiątki lub setki ludzi – bogatych, biednych, pozornie szczęśliwych i tych, którzy potknęli się na swojej drodze. Alkoholizm najczęściej przypisujemy tym, którym się nie udało. A ja? Nikt nigdy by nie postawił na to, że sama tego doświadczę. Tak długo się przed tym broniłam i nie dopuszczałam do siebie tej myśli. Wmawiałam sobie, że ktoś może być uzależniony, ale nie ja. Wierzyłam, że ta jedna początkowo lampka wina to coś zupełnie normalnego i każdy tak robi. Po tym wszystkim udało mi się wrócić na dobrą drogą. Przez pierwsze tygodnie sama zorganizowałam sobie detoks. Zaczęłam lepiej się odżywiać i wychodzić na spacery. Dałam drugą szansę wizytom u psychologa. Otworzyłam się na świat i na ludzi, kończąc moją odwieczną pogoń za sukcesem. Teraz mam nowe marzenia. Chciałabym założyć rodzinę i realizować się na innych płaszczyznach, zobaczyć świat. Życzę wszystkim, którzy zmagają się z tym uzależnieniem siły i wiary w lepsze jutro. Dacie radę, musicie tylko chcieć i mieć wizję tego, że najlepsze jeszcze przed Wami. Pozdrawiam już teraz wolna i w końcu prawdziwie szczęśliwa.

Ewa – List hazardzisty

Ewa – List hazardzisty

Dzień dobry. Chociaż nie wiem, czy to odpowiednie słowa na rozpoczęcie listu. Dzień na pewno, ale czy dobry? Dziś już wiem, że każdy dzień mojego życia jest dobry, a przynajmniej mogę go takim uczynić. Piszę do państwa za namową mojego psychoterapeuty. Piszę, bo chcę się znowu ze sobą rozliczyć. Piszę, bo wstyd nadal wiąże mi nogi i nie pozwala iść naprzód. Nie mam pojęcia, jak zaczyna się takie listy, więc może najlepszym rozwiązaniem będzie wylanie z siebie wszystkiego, co mnie nadal przygniata. To będzie jak wyrwana kartka z pamiętnika.

Nazywam się Ewa, w tym roku obchodzę 50. urodziny. To dla mnie ważny rok, bo obiecałam sobie, że przed urodzinami zamknę swoją przeszłość i się z nią pogodzę. Od czternastu miesięcy jestem pod opieką terapeuty, regularne spotkania wprowadziły wiele zmian w moim życiu. Właściwie to niedługo kończę program i jednym z ostatnich jego elementów jest opowiedzenie swojej historii innym. Skoro wreszcie się odważyłam podzielić historią mojego życia, to znak, że dam radę iść dalej sama, bez wsparcia psychoterapeuty. Mam dobre życie, męża, dwoje dzieci, wnuki. Jednak ostatnie osiem naszych lat jest bardzo ciężkie i trudne. Mimo to radzimy sobie całkiem nieźle.

Wychowywałam się w małej miejscowości przy granicy z Rosją, ojciec odszedł bardzo szybko i mama stała się podporą rodziny. Była jednocześnie i mamą, i tatą. Była wszystkim. Najlepszym człowiekiem na świecie. Dbała, by niczego nam nie brakowało. W domu było czysto, zawsze po szkole był obiad, a my mieliśmy wyprane ubrania. Kiedy dorastałam, mama została moją najlepszą przyjaciółką i powierniczką, leczyła nie tylko obite kolana, ale także złamane serce. Byłyśmy bardzo blisko ze sobą, nawet wtedy, kiedy wyjechałam do Trójmiasta za mężczyzną, który wkrótce potem został moim mężem. Prowadziłam dom, wychowywałam dwóch synów, a do tego pracowałam na pół etatu jako szkolny pedagog. Całymi dniami byłam zajęta, rano śniadanie dla dzieci i męża, później chłopaki do szkoły, a ja do pracy. Wracałam pierwsza do domu, więc po drodze zakupy i obiad. W domu odrabianie lekcji, malowanie na zajęcia plastyczne i gotowanie na następny dzień. Byłam całkowicie pochłonięta życiem rodzinnym, ale jednocześnie przygnębiona. Kiedy opowiadałam mężowi, co się wydarzyło w szkole, w której pracowałam, on to lekceważył. Moja funkcja w domu i właściwie w życiu stała się bardzo techniczna. Wstać, zrobić śniadanie, pojechać do pracy, wrócić, przygotować obiad, odrobić lekcje, położyć się spać. Mąż dostał awans, zaczął wyjeżdżać, a my zaczęliśmy się mniej widywać. Jedynym moim wsparciem była jak zawsze kochająca mama. Rozmawiałyśmy przez telefon codziennie, jednak w 2009 roku mama zaczęła chorować, odbiły się wszystkie ciężkie prace, które wykonywała, by nas utrzymać.

Pewnego dnia, nie pojechałam do pracy. Wzięłam urlop i spędziłam czas sama. Sama ze sobą, dla siebie. Zrobiłam śniadanie, wyprawiłam chłopaków do pracy i pojechałam na zakupy. Kupiłam sobie torebkę i nowy żakiet. To była tak drobnostka, ale pierwszy raz od dawna poczułam, że zrobiłam coś dla siebie, poczułam przypływ energii i siły. Miałam lepszy humor, uśmiechałam się sama do siebie, a powrocie do domu nie stałam przy garach, tylko zamówiłam pizze, robiąc niespodziankę moim synom. Tego wieczoru męża nie było, miał wrócić jutro, więc całkowicie się nudząc, odpaliłam komputer. Nie wiem, czy to ten humor, który mnie trzymał cały dzień, czy butelka wina, którą piłam, ale wtedy pierwszy raz zalogowałam się na stronie do grania w pokera. I wygrałam. Zarobiłam 430 zł.

Stan mamy się pogarszał, diagnoza była ostateczna. Rak z przerzutami. W 2011 roku pochowałam moją największą przyjaciółkę, moją mamę. Nie mogłam się z tym pogodzić, zrezygnowałam z pracy, całe dnie siedziałam w domu. Coraz rzadziej robiłam obiady, w końcu chłopcy byli już dorośli. To była najgorsza rzecz w moim życiu i do dzisiaj, kiedy wspominam mamę mam łzy w oczach. Byłam w fatalnym stanie, brak chęci i motywacji do życia, wrak człowieka. Wegetowałam tak rok i nawet nie zauważyłam, kiedy mój starszy syn zapoznał dziewczynę, z którą razem wyjechali do pracy za granicę. Nic dziwnego, co go tu miało trzymać? Matka, która się nim nie interesuje? Czy ojciec, który pojawiał się w domu na weekendy? To mnie trochę oprzytomniało, bałam się, że młodszy syn też wyjedzie i zostanę całkiem sama. Wtedy przypomniałam sobie ten dzień, który dałam tylko sobie. Jednak, zamiast pamiętać o frajdzie z zakupów, przypomniałam sobie ta ekscytacje z wygranej w internetowej grze. To był mój koniec. Zaczęłam grać przez Internet. Totalnie odżyłam, znowu byłam szczęśliwa, uśmiechnięta, miałam „coś swojego”. Nikt nie rozumiał mojej ekscytacji i tego dreszczyku, gdy grałam, więc to ukrywałam. Nikt w rodzinie nie wiedział, że zarywam noce, by grać w wirtualnych kasynach. A ja byłam na fali, raz wygrywałam, raz przegrywałam. Jak przegrałam, to chciałam się odkuć, byłam cała rozdygotana, kiedy dostawałam dobrą kartę. Dziś wspominam to z przerażeniem, ale doskonale pamiętam ten moment, kiedy wszyscy szli spać, a ja włączałam komputer. Tak minął kolejny rok życia, ale najgorsze zaczęło się, gdy pojechałam w odwiedziny do starszego syna. Mieszkał z dziewczyną pod Londynem. Piękne, urokliwe miasteczko. Kiedy młodzi wychodzili do pracy, ja chętnie zwiedzałam okolicę i tak się zaczęło. Weszłam do pubu, po paru piwach i zdecydowanie polepszonym humorem zobaczyłam kasyno. Takie prawdziwe. Chciałam się sprawdzić, zobaczyć, jak mi pójdzie tak na żywo. Przepadłam. Zostałam tam 7 godzin, nie odbierałam telefonu, całkowicie wpadłam w pułapkę. To było jak żonglowanie płonącymi pochodniami, ta adrenalina, ten przypływ siły, ta władza. A najlepsze, że tego wieczoru szczęście było po mojej stronie i wygrałam ponad 4 tysiące funtów.

Tak zaczął się mój upadek. Zamiast tydzień, zostałam pół roku. Zamiast spokoju i wyciszenia zafundowałam sobie i bliskim niekończącą się falę udręki, zmartwień, a nawet kłótni. Chodziłam do kasyna najpierw w piątki, później prawie codziennie. Znałam tam wszystkie twarze ze wzajemnością. Wygrywałam i przegrywałam i to mnie nakręcało. Straciłam wszystkie oszczędności, dałam się ponieść. Wróciłam z synem do Polski w grudniu 2013roku i tu zostałam. Wszyscy się dowiedzieli, że chodziłam i grałam w kasynie, a ja obiecałam, że to koniec. Okłamywałam samą siebie i moją rodzinę, bo w domu znowu zaczęłam grać on-line. Teraz już byłam doświadczonym graczem, więc grałam o większe stawki, a pokera zamieniłam na Blackjacka. Staczałam się, brałam pożyczki, kredyty, do domu zaczęły przychodzić listy i komornicy. Zniszczyłam życie najbliższym mi osobom! I właśnie z tym nie mogę się pogodzić, wstydzę się tego, do czego siebie doprowadziłam. Z początkiem 2016 roku poszłam do psychiatry. Jednoznacznie stwierdził uzależnienie od hazardu. Byłam chora, a badania neurochirurgiczne to potwierdziły. Podjęłam leczenie i od 3 lat nie gram, poza kilkoma małymi załamaniami.

Nadal wychodzimy z długów, w które wpędziłam moją rodzinę. Jednak wiele od tego czasu się zmieniło. Mąż pracuje w regularnych godzinach pracy, spędzamy dużo czasu razem. Dzieci dorosły i bardzo mnie wspierają. Nasza rodzina się powiększyła, więc poza mamą jestem także babcią i to daje mi ogromną motywację i siłę. Niedługo kończę terapię, gdzie razem z moim terapeutom ustaliliśmy, że kiedy będę gotowa, podzielę się swoją historią z innymi. Wyleję cały skrywany wstyd i przyznam się na głos, do czego doprowadziły mnie „niepozorne” gry w Internecie. Najbardziej mi wstyd tego, co wyrządziłam mojej rodzinie, moim dzieciom. Dziś wiem, że Bóg daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie znieść. Może to miała być jakaś nauczka, a może próba dla całej rodziny. Jesteśmy silniejsi i bardziej doceniamy swoją obecność. W tym roku kończę 50 lat i znowu mam apetyt na życie!

Jeżeli jest taka możliwość, niech ten list służy jako przestroga dla wszystkich, którzy myślą, że potrafią kontrolować swój nałóg.

Pozdrawiam, Ewa.